Tuesday, October 29, 2013

PAKOWANIE! [Challenge accepted.]

Właśnie dostałam ataku serca, bo przeglądałam główną na fejsie i nagle pokazał mi się post z fanpage'u 'wiedzy bezużytecznej' - ogromna tarantula i tekst, że nigdy nikt nie jest oddalony więcej, niż 1m od jakiegoś pająka. Mhm, dzięki, tego mi było trzeba... Ukryłam posty tej strony, tak na wszelki wypadek.

Jak idą przygotowania do wylotu, zapytacie. Odpowiedź brzmi - nie wiem. Nadal nie mam dokończonego projektu, ale to jest kwestia kilku stron, więc się nie martwię. Drugą sprawą, która tym razem mnie jakoś tam niepokoi, jest to, że nadal nie mam prezentu dla Hosta, ale już naprawdę nic nie wymyślę, więc po prostu w niedzielę połażę po sklepach i kupię jakiś drobiazg. Rzecz numer trzy - pakowanie. Naprzeciwko mnie leży moja otwarta walizka, do której wrzuciłam trochę rzeczy. Patrzę na nią i zastanawiam się, czy to wszystko, czy nie. Czy jest coś, co jeszcze bym chciała, ale jeśli tak, to co to takiego. Czy może jednak za dużo tego wsadziłam i powinnam zrobić dodatkową selekcję? Masakra. Niedawno robiłam porządki w szafie i naprawdę dosłownie połowę moich ciuchów wywaliłam, trochę oddałam siostrze, coś tam sprzedałam... Zostało 50% tego, co miałam i z tej ilości wybrałam to, co chciałabym wziąć ze sobą. Macie czasem tak, że są takie rzeczy, których niby nie używacie, ale z czymś Wam się kojarzą i szkoda Wam wyrzucić? No to ja właśnie tak mam niestety, jestem takim typowym "chomikiem", który trzyma to, do czego ma jakiś tam sentyment. Przykład: wzięłam bluzkę, w której chodzę baaaardzo, ale to bardzo rzadko, ale miałam ją na sobie w dniu, który był (i nadal jest) jednym z najlepszych dni mojego życia. Tak strasznie dobrze mi się kojarzy, że nie byłabym w stanie zostawić jej w Polsce! Już nawet nie chce mi się myśleć, że chciałam to wszystko ogarnąć wcześniej, żeby później dzień przed wylotem mieć spokój, a nie mogę, bo tak przede wszystkim - jutro lecę do Holandii, więc muszę mieć walizkę podręczną, czyli wniosek z tego taki, że nie mogę się do końca spakować na Stany, bo nie mam do czego, gdyż ta mała będzie mi potrzebna. Poza tym, wracam w piątek rano, potem jestem umówiona popołudniu, więc ewentualnie będę miała chwilę czasu w ciągu dnia, ale też nie dużo. W sobotę cały dzień jestem znowu poza Warszawą, a potem niedziela i co... Koniec czasu. 

Dobrze, więc tak... Wzięłam kilka koszulek, dwie pary spodni, dwie pary krótkich szortów, kilka sukienek (w tym dwie z kategorii "może kiedyś się przydadzą"), jedną spódnicę. Na razie to tak jest rozwalone, ale powsadzam to na pewno w jakieś reklamówki. Co do butów, to biorę dwie pary takich, w których chodzę teraz, jedną parę balerin no i szpilki wezmę na wszelki wypadek :D. Biżuterii raczej nie noszę, więc tu nie mam problemu - większość oddałam siostrze, a sama biorę tylko kilka par kolczyków. Kosmetyków jeszcze w ogóle nie spakowałam, bo będą mi jeszcze tu potrzebne, a zresztą nie biorę dużo. Mam zamiar wziąć tylko to, czego używam teraz i na pewno nie będę robić żadnych zapasów. Z leków biorę tabletki przeciwbólowe na receptę (na kręgosłup - czasem muszę), ibuprom, wapno, tabletki na gardło i coś na ogólne przeziębienie. Z takich pierdół, to biorę na pewno dwie płyty DVD Łowców.B, bo oni ZAWSZE poprawiają mi humor, więc to koniecznie chcę mieć przy sobie. Biorę też drobiazgi, które dostałam od przyjaciół oraz album ze zdjęciami i ich podpisami, który sobie zrobiłam. Jakąś torebkę muszę wziąć też. Co tam jeszcze... No właśnie nie wiem. Zastanawiam się jeszcze, jak się ubrać na lot, bo od tego zależy, co jeszcze dorzucę, ale nie będzie większego problemu raczej, bo na razie temperatura tu i w Nowym Jorku jest raczej zbliżona, więc spoko. Muszę jeszcze przejrzeć sześć pudełek, w których mam milion rzeczy i mam nadzieję, że nagle nie odkryję czegoś, co koniecznie chcę wziąć. W sumie może lepszym wyjściem byłoby nie zaglądać do nich?

Dziś idę ostatni dzień do pracy! Będę się żegnać z kursantami i stwierdzam, że jednak serio będzie mi ich brakować :).

Miłego dnia!

Thursday, October 24, 2013

#countdown 10 days!

Licznik odliczający dni do wylotu w niebezpiecznie szybkim tempie zbliża się do pokazania zaledwie jednej cyferki. A ja dodaję posty jak powalona ;), bo wiem, że później mogę nie mieć czasu, a wiecznie mam coś do powiedzenia, więc robię to jakby na zapas. Pamiętam, jak mój Host powiedział, że zostało tylko 6 tygodni i mam wrażenie, jakbym usłyszała to zaledwie wczoraj. A tu proszę, patrzę w prawo i co widzę? 10 dni! Niesamowite. 

Zaczął się dość intensywny czas pożegnań (o czym tworzy się notka - kolejna z tych długich) i chyba powoli zaczynam sobie zdawać sprawę z tego, jak wszystko się zmieni za kilka dni. Z tego, że nie będę mogła już umówić się z Martą na za tydzień albo z Magdą na śniadanie następnego dnia; że nie będę wracała wkurzona z pracy, by w dzień wolny narzekać, że do niej nie idę; że nie pojadę sobie do Berlina, żeby zjeść tego pysznego kebaba; nie będę śledzić na żywo postępów w budowie metra; nie pójdę na żaden występ Łowców; nie będę się śmiała z siostrą z głupot przed snem; nie będę organizować i prowadzić spotkań FanClubu...

Ale w zamian za to będę mogła przejść się po Central Parku i zobaczyć hotel, który tyle razy widziałam, oglądając film "Kevin sam w Nowym Jorku"; będę mogła wjechać na Willis Tower w Chicago; popatrzeć na nocny pokaz tańczących fontann przed Bellagio Hotel w Las Vegas; usiąść na czerwonych schodach na Times Square; popatrzeć na zachód słońca na plaży w Santa Monica; zrobić sobie zdjęcie nad Wielkim Kanionem; "potrzymać" napis Hollywood; spędzić Sylwestra w Los Angeles; spalić się w słońcu na Miami Beach; spotkać Jima Carrey'a!!!!!; pójść na występ Łowców, gdy przylecą do Stanów :D; spełnić swoje największe marzenia!

Jednocześnie, mówiąc całkiem szczerze, nadal nie mogę uwierzyć w to, że już tak mało czasu zostało do momentu, aż będę mogła wyjść z samolotu i powiedzieć: "F*CK YEAH, NEW YORK CITY!!!".

Tak naprawdę, to wcale nie czuję żadnego smutku. Może to dziwne, ale nie jest mi przykro, że to wszystko tu zostawiam na tak długi czas. Cieszę się, że będę miała okazję zmienić moje życie i odciąć się od tylu negatywnych rzeczy, które mnie tu otaczają. Niestety moje życie wcale nie jest takie kolorowe, jak się wydaje, dlatego nie mogę się doczekać dnia aż zamknę drzwi mojego mieszkania i pożegnam się z nim na długi, długi czas. Oczywiście wiem, że może w końcu nadejść moment, kiedy nagle poczuję, że niesamowicie brakuje mi tego, o czym napisałam na początku, ale w tym momencie jestem mega, ale to mega podekscytowana wszystkim, co mnie czeka. Tym bardziej, że właściwie nie wiem dokładnie, jak to wszystko będzie wyglądać. Wiecie, to uczucie adrenaliny przed nieznanym jest dość ciekawe i wcale mi nie przeszkadza. Poza tym, już od kilku osób usłyszałam, że podziwiają moją determinację i odwagę, co tylko sprawia, że jestem tym bardziej pewna tego, że dobrze robię. Oczywiście nigdy nie miałam żadnych wątpliwości i od dnia, kiedy postanowiłam, że wyjadę wiedziałam, że w końcu to osiągnę, ale jednak miło jest dodatkowo od innych usłyszeć coś takiego.

A co konkretnego teraz robię? Nadal siedzę nad moim projektem i mam chwilowe zaćmienie, ale i tak jestem już prawie na finiszu. Pewnie powrzucam parę zdjęć, jak już będzie całkiem gotowy.

I tym pozytywnym akcentem kończę mój dzisiejszy wywód :). 
Buziaki!

Tuesday, October 22, 2013

'Au Pairs in my area' / szkoła!

Bardzo podoba mi się opcja, jaką mamy w naszych roomach po perfect matchu, że możemy wejść sobie w zakładkę "Au Pairs in My Area" i sprawdzić, czy jest może ktoś, kto mieszka blisko miejsca, w którym my będziemy. Na owej liście pokazało mi 20 dziewczyn. Większość z nich mieszka w Atlancie, ale jedna (Brazylijka) jest z 'mojego' miasteczka, a druga (Afrykanka) mieszka w miejscu, gdzie, jak mój Host powiedział, będę często bywać (pół godziny drogi samochodem). Napisałam maile do obu z nich i na szczęście są jak najbardziej chętne do jakiegoś spotkania, pomocy, ogarnięcia mnie w nowym miejscu, itp., także poczułam jakąś tam ulgę, że jednak nie będę tam całkiem sama.
Jak się okazało, owa Brazylijka - niech będzie L. - mieszka po drugiej stronie naszego miasteczka, co daje nam odległość zawrotnych 10 minut autem. Przedwczoraj L. wrzuciła na fejsa zdjęcie, jak wycina dynie na Halloween i wiecie, jak jest ubrana na tej fotce? W krótkie spodenki i sandały. Okeeeeej... Aż zapytałam, czy tam naprawdę jest tak ciepło teraz haha Powiedziała mi o jednej rzeczy, która mnie zaskoczyła. Otóż, obok niej mieszka jeszcze jedna au pair, która jest Polką!! Nie ma jej w spisie u mnie, więc albo specjalnie nie dają osób z naszych krajów, żeby raczej mówić po angielsku czy coś, albo jest z innej agencji. Tak czy siak, ciekawe, czy w tak małym miasteczku znajdziemy jeszcze jakąś au pair, oprócz naszej trójki :).

Co ja jeszcze chciałam... A, wiem. Przeglądałam ostatnio strony uczelni, do których linki dostałam i chyba już wiem, co sobie tam wybiorę. Stwierdziłam, że na początek pójdę na kurs 'English as a second language'. Chciałabym zresztą później zdać TOEFL na C1 i ostatnio sprawdzałam ceny - ok. $150. Jakoś tak ładniej brzmi 150 niż 500, ile musiałabym dać w Polsce i dlatego tego nie zrobiłam w końcu. Niby tyle samo, a jednak nie do końca. Ten kurs ESL daje mi 4 kredyty, więc i tak będę musiała ogarnąć coś jeszcze, żeby uzupełnić potrzebną pulę. W sumie pasuje mi to, bo i tak chciałabym pójść na coś poza tym, a tak, to przynajmniej nie będę miała wymówki, że mi się nie chce, skoro będę musiała ;).

Zaczęłam też powoli kolekcjonować rzeczy, które ze sobą zabiorę. WIEM, że tam jest wszystko tańsze, że kosmetyki są po parę dolarów, że leki też są ogólnodostępne i w ogóle, ale chyba jednak wolę mieć ze sobą coś na początek, zanim się całkiem zaaklimatyzuję i zanim już będę swobodnie poruszać się po okolicy. Już wystarczy, że nie biorę laptopa, aparatu i prostownicy do włosów. Zresztą ja wiem, jak mój organizm reaguje na zmianę klimatu, bo pamiętam, co się ze mną działo w Hiszpanii i we Włoszech - od razu jestem chora, mam gorączkę i katar, więc zejdzie mi trochę, zanim się przyzwyczaję. Przypuszczam, że przez pierwsze dwa tygodnie zużyję milion chusteczek. 
Poza tym zrobiłam ostatnio porządki w szafie i jakieś 60% moich ciuchów jest do wywalenia lub oddania. Moja siostra się cieszy ;). Co nieco sprzedaję, więc jakby ktoś chciał luknąć na moje ogłoszenia, to zapraszam TUTAJ. Nie jest tego dużo, a reszta ubrań leży ładnie ułożona w szafie i to właśnie wśród nich są ci szczęśliwcy, którzy polecą ze mną do Stanów za 12 dni

Miłego dnia!

Saturday, October 19, 2013

#3 Bratysława - What's your destination? - Bratislava. - Business? - PLEASURE.

Nigdy nie ciągnęło mnie w tamte okolice, ale zmieniło mi się, gdy europejska trasa koncertowa Redfoo (LMFAO) obejmowała właśnie stolicę Słowacji. Postanowiłam pojechać tam z dwiema koleżankami głównie na koncert, natomiast zwiedzanie było całkiem przy okazji. Szczerze? Nie ma tam zbyt wielu ciekawych rzeczy, przynajmniej według mnie. Będąc tam, mówiłyśmy sobie: "więcej tu nie wrócimy, bo nie ma po co". No i cóż, wróciłyśmy! Tym razem w grupie pięciu osób za sprawą występu Chippendalesów, o czym już wspominałam :).

UWAGA - to będzie jedna z najdłuższych notek :D. Tak sobie myślę, że z moich notek możecie się dowiedzieć naprawdę sporo a'propos tego co lubię, co mnie jara, co robię, itp. Fajnie, co?

grafika Google

Dojazd
Skorzystałam oczywiście z usług Polskiegobusa. Miejscem docelowym jest Wiedeń (zaledwie godzina drogi od Bratysławy). Autokar rusza w Warszawie i po drodze zatrzymuje się w Częstochowie i Katowicach. Później jest jeszcze 30-40 minutowy postój w Cieszynie, ale tam już nikt nie wsiada. Cenowo różnie, bo im wcześniej kupimy, tym mniej płacimy. Z tego, co pamiętam, ale nie jestem pewna, podróż tam i z powrotem wyniosła mnie ok. 60zł. 
Autokar zatrzymuje się na dworcu głównym autobusowym, skąd jeżdżą autobusy i trolejbusy do różnych stron miasta.
Dworzec główny kolejowy nie jest zbyt urodziwym miejscem i, według mnie, przydałby się tam generalny remont. Jest tam przechowalnia bagaży, ale jeśli cokolwiek tam zostawiacie, to musicie pamiętać, że nie jest całodobowa i, jeżeli zostawiacie rzeczy na noc, musicie później uiścić dodatkową opłatę. Na szczęście nie jest ona duża, bo tam jest generalnie bardzo tanio, no ale zawsze to coś.


Język
Oh, tu muszę napisać parę słów! Słowacki jest trochę podobny do polskiego. Dziwnie się go słucha, bo ma się wrażenie, jakby mówili zdrobnieniami... Ale naprawdę trochę tak jest. Jak np. lecą napisy w telewizji w programie informacyjnym, te paski na dole, i czyta się na głos, to można zrozumieć, o co chodzi. Gdy my mówimy po polsku, oni rozumieją zdecydowaną większość, więc lepiej uważać, co się mówi. Gdy oni mówią po słowacku, my możemy rozumieć, ale jest już nieco trudniej. Jak ktoś jest bardziej kumaty, to spokojnie dogada się, mówiąc dwoma językami. Nie miejcie nadziei na to, że spotkacie kogoś, kto mówi po angielsku, chyba że będziecie mieć większe szczęście, niż ja.



Komunikacja miejska
Ogromnym plusem jest to, że Słowacja jest bardzo tanim miejscem. Bilet dobowy, uprawniający do korzystania ze wszystkich środków transportu miejskiego, kosztuje 4,50 euro, natomiast jednorazowy - 0,75 euro. Bilet godzinny - 0,90 euro.  
Wystarczy dojechać autobusem do starówki i tam można już bez problemu poruszać się na pieszo, bo nie jest ona zbyt duża.
Z dworca autobusowego, na którym wysiada się z Polskiegobusa, najlepiej wsiąść w trolejbus o numerze 210 i pojechać na dworzec kolejowy (10 minut drogi), skąd jest lepszy dojazd do innych miejsc w mieście, np. na lotnisko (autobus 61).


Nocleg
Zazwyczaj przy okazji różnych podróży korzystam z CouchSurfingu, jednak znalezienie kogokolwiek w Bratysławie było złym pomysłem. Dlaczego? Prosty powód - dostawałam wiadomości o treści: "I can host you if you both sleep with me". Także no, niestety nie tym razem.
Spałyśmy więc w noclegowni o nazwie Star Hostel. Nie jest to wymarzone miejsce, w dodatku pełne śpiących tam robotników, natomiast dość tanie (ok. 5-7 euro za noc od osoby - zależy od pokoju). W razie co, to polecam. Rok temu miałyśmy trzyosobowy pokój z łazienką, gdzie było dość czysto, ładnie i w ogóle. W tym roku spałyśmy w "izbie", czyli miałyśmy dwa pokoje, połączone przedpokojem, ze wspólną łazienką, która była tak okropna, że do tego wc nie weszłam ani razu, gdyż od siostry usłyszałam, że przy drzwiach są pająki. Okej, to ja podziękuję...
Z dworca kolejowego do hostelu jedzie autobus numer 63 i trzeba wysiąść na przystanku "Avion Shopping Park".



Fajne miejsca...?
Tutaj będę miała chyba mały problem, bo naprawdę nie wiem, co mogłabym polecić. Starówka jest bardzo mała i właściwie nie ma tam nic interesującego, naprawdę. Z jednej strony stare kamienice, które oddzielone są pasażem różnych stoisk z pamiątkami od nowszej części, gdzie znajduje się np. pięciogwiazdkowy hotel Radisson. Hotel ten jest w jednym budynku z innym hotelem i klubem o nazwie "The Club", gdzie również poszłyśmy. Właściwie nie mam tu nic do powiedzenia, bo, jak już nie raz mówiłam, ja naprawdę nie lubię klubów... Jedyne, co mogę powiedzieć, to fakt, że drinki są dosłownie dwa razy tańsze niż w Berlinie i poznałam Niemca, z którym rozmawiałam po polsku haha Ciekawa kombinacja.




W tamtej okolicy znajduje się sporo różnych knajpek z jedzeniem, więc z tym nie ma problemu. Niestety nie wiem nic na temat tradycyjnych słowackich potrawach.



Podobno jednym z fajniejszych miejsc jest Nowy Most, na którego szczycie znajduje się restauracja. Właściwie to jest główny punkt turystyczny w tym mieście. Przyznam, że byłam zawiedziona, ponieważ spodziewałam się raczej czegoś ładniejszego, nowszego (myślałam, że nazwa zobowiązuje, ale okazało się, że nie) i bardziej zadbanego, a niestety jest tam, mówiąc najprościej, syf.


Przygody, przygody...
Jak już wspomniałam, pojechałam tam rok temu na koncert Redfoo i był to zdecydowanie najlepszy koncert w całym moim życiu! Muzyka nie dla wszystkich i raczej taka, żeby się rozerwać, a nie do przemyśleń, bo teksty są, jakie są ;), no ale ja bardzo lubię.
Bilety nie były drogie - kosztowały 20-25 euro.
My oczywiście starałyśmy się zrobić wszystko, co było w naszej mocy, by spotkać wspomnianą wyżej gwiazdę. Dlatego też dzień wcześniej pojechałyśmy pod halę, w której był koncert (Incheba Expo Arena; mieści się po drugiej stronie od starówki, od razu obok Nowego Mostu, niedaleko lasu, za którym jest granica z Austrią). Najpierw łaziłyśmy dookoła i nie mogłyśmy znaleźć wejścia, bo to było ogromne i nie wiedziałyśmy, które dokładnie wejście będzie tym naszym... W końcu usiadłyśmy sobie w barze (coś na wzór miejskiej plaży), zamówiłyśmy jakieś drinki i obserwowałyśmy otoczenie. Poszczęściło nam się, bo bar ten znajdował się na tyłach hali, więc miałyśmy widok na tourbusy, stojące pod tylnym wejściem.



W dzień koncertu byłyśmy na miejscu dość wcześnie, bo przecież wiadomo, że nie po to pojechałyśmy, żeby później stać daleko z tyłu! Udało się znaleźć wejście, bo oznaczyli je w końcu strzałkami. Nigdy nie zapomnę momentu wejścia na teren hali... Koleżanki poszły do łazienki, a ja zostałam sama. Nie martwiłyśmy się, bo było jeszcze ok. pół godziny przed planowanym wpuszczaniem ludzi do środka. Aż tu nagle ochroniarz otwiera bramę, mówiąc coś podniesionym głosem, i wszyscy zaczynają wchodzić... A ja sama! Dzwoniłam do nich, ale nie odbierały. Postanowiłam więc lecieć za ludźmi, a, że byłam tam wcześniej, znałam szybszą drogę. Ja oczywiście już panika, bo jakby inaczej ;).
W efekcie stałam w kolejce przy samym wejściu do hali, a dziewczyny po chwili dotarły do mnie. 
Miałyśmy oczywiście flagę Polski! Zawsze coś takiego zabieram, gdy jadę na koncert za granicę.





Sam koncert był niesamowity! Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z taką energią, jaką widziałam i czułam wtedy ze sceny w trakcie tego show. Sam fakt, że stałyśmy w pierwszym rzędzie tuż przy barierce, więc widok miałyśmy genialny i nas też było widać. Trochę dlatego, że miałyśmy jasne koszulki (moja żółta rzucała się w oczy), mnóstwo świecących bransoletek, no i stałyśmy na widoku. Nasza flaga została zauważona przez Redfoo i jego ekipę, co było naprawdę super. Zresztą, zerkał na nas co jakiś czas, co też jest zawsze mega fajne, gdy artysta ze sceny zauważy kogoś i wraca do niego wzrokiem :). 
Co więcej, oblewanie publiczności szampanem na "Champagne showers" było chyba najlepszym momentem z występu haha Mimo tego, że wszystko miałyśmy mokre, co tam!
Anthony, fotograf, nagrywał filmiki podczas europejskiej trasy koncertowej. Udało nam się załapać na niego, co jest kolejną świetną pamiątką.




Po koncercie czekałyśmy oczywiście na naszą gwiazdę. Siedziałyśmy pod tylnym wejściem za bramą (zapytałam czterech facetów, czy możemy i zgodzili się, ale dopiero po tym, jak na ich "nie ma go tu już" odpowiedziałam, że w ogóle im nie wierzę i nie po to jechałyśmy z Warszawy, żeby teraz sobie iść) aż do 3:15 w nocy. Poznałyśmy przez ten czas mnóstwo ludzi, prawie całą ekipę. Od technicznych, przez tancerzy, po managament... Brian, tancerz, oraz Anthony postali i pogadali z nami chwilę, dając nam piwo. Anthony powiedział też: "Foo will definitely appreciate it", co zapadło w moją pamięć bardzo. Zrobiłyśmy sobie zdjęcie z gitarzystą i perkusistą.


Redfoo wyszedł z hali dopiero po 3, kiedy my byłyśmy już masakrycznie zmarznięte i zmęczone (w dzień było ponad 30 stopni, natomiast w nocy zaledwie 15 - taka różnica temperatur daje w kość). W tamtym czasie został już tylko jeden wytrwały - kierowca tourbusa, którym jechał Foo. Dwa inne pojechały wcześniej, a Anthony z Brianem byli gdzieś w środku. 
Kiedy Foo wyszedł, my szybko wstałyśmy z ziemi (chyba nigdy tak szybko się nie podniosłam haha) i podeszłyśmy do niego. Nie był jakoś szczególnie zdziwiony, ale bardzo uśmiechnięty, więc myślę, że powiedzieli mu, że czekamy. Zapytał, dlaczego nie poszłyśmy na after party... No, ciekawe jak miałyśmy tam wejść ;). W sumie nie próbowałyśmy, a może by się udało. No nieważne. Zrobiłyśmy sobie z nim zdjęcia i to, o co zapytał po fotkach, wmurowało mnie w ziemię. "You wanna go party with me?" Spojrzałyśmy na siebie z dziewczynami z szokiem, więc w końcu, gdy odzyskałam głos, odpowiedziałam "suuuure!", a on dodał "come with me". Anthony stał dalej, uśmiechając się, jakby chciał powiedzieć "a nie mówiłem, że doceni?!". Poszłyśmy więc z nim...


To wszystko działo się ponad rok temu i emocje już trochę opadły, ale powiem Wam, że im więcej czasu mija, tym bardziej niewiarygodne wydaje się to, co się działo... Jechałam na koncert, z brakiem nadziei na spotkanie go (przecież to taka gwiazda!), a nie dość, że mam zdjęcie, to w dodatku cała ta reszta! Niesamowite. Takie wydarzenia pokazują mi, że nigdy nie warto się poddawać!

I, co muszę dodać, Foo okazał się bardzo sympatycznym facetem. Przytulił na pożegnanie, podziękował, że dotrzymałyśmy mu towarzystwa i w ogóle. Naprawdę jest fajny i tego sama się nie spodziewałam. Myślałam, że będzie zadzierać nosa, i że nawet nie będziemy mogły do niego podejść... Nie, nic z tych rzeczy. Wręcz odwrotnie :).

screen z filmiku :D

***

Jeśli chodzi o drugą wyprawę do Bratysławy, to miała ona miejsce 11 października 2013 i jechałyśmy w celu, o którym już pisałam... Poza tym korzystam z ostatnich chwil w Europie, jak tylko mogę! A taka wycieczka w pięć osób nie zawsze może się udać, bo czasami ciężko zgrać się czasowo czy coś. Wyjazd ten był prezentem urodzinowym, który dałam siostrze i jestem zadowolona, że na to wpadłam :).

Ania, Marta, Magda, ja
Foto robiła moja siostra.

Od samego początku coś było nie tak! 
Zaczęło się od tego, że do godziny 16 siedziałam w pracy. Później Magda przyjechała do mnie i razem poszłyśmy na jakiś obiad (dla tych, którzy mieszkają w Warszawie - polecam knajpkę o nazwie "Makkaron" - mieści się na rogu ul. Czerwonego Krzyża 8 i tak, dwie literki 'k' są specjalnie). Polskiegobusa z Wilanowskiej miałyśmy o 18, więc, jakbyśmy wsiadły w metro, to spokojnie miałyśmy jeszcze sporo czasu. Poszłyśmy na Solcu na przystanek autobusowy i wsiadłyśmy w 118, którym dojechałyśmy na Politechnikę. Tam poszłam na chwilę do apteki, gdzie odebrałam telefon od Marty, która powiedziała, że "metro w stronę Kabat nie jeździ, bo był jakiś wypadek"... Moja pierwsza reakcja - "że co, ku*wa?!". Marta była akurat w Centrum, więc dojechała do nas kilka minut później autobusem (odległość jednej stacji metra). Ja wyszłam z apteki i, jak tylko zobaczyłam Magdę, to powiedziałam, że mamy problem... I faktycznie obok wejścia do metra stała zaparkowana karetka, więc świetnie, że akurat wtedy coś się stało. Za chwilę dostałam smsa od Ani, że utknęła po drodze, a ona jechała aż ze Słodowca (zupełnie inna strona miasta!), więc ja już byłam w stanie totalnej paniki. Tym bardziej, że była godzina 17:30! Magda zadzwoniła po taksówkę, a ja zeszłam na dół, by wyciągnąć kasę z bankomatu, żeby mieć czym zapłacić taksówkarzowi w razie co. Okazało się, że po pierwsze - bankomaty były nieczynne, a po drugie - taksówka nie dowiozłaby nas na czas. W pewnym momencie Ania napisała smsa, że jedzie tramwajem i żebyśmy wsiadły do niego, bo za moment będzie na Politechnice. Wsiadłyśmy więc i na Wilanowską dojechałyśmy tuż przed 18. Na szczęście moja siostra tam była wcześniej (całe szczęście mieszkamy po drugiej stronie i metro od nas w stronę Młocin jeszcze wtedy jeździło), więc ogarniała sytuację. 

A co się stało w metrze? Jakieś dziecko wpadło w lukę między wagonem, a stacją, na Politechnice... Nawet nie skomentuję tego. (Nic mu się nie stało na szczęście, ale ja się pytam - gdzie byli rodzice?!)

Później okazało się, że w naszych pokojach w hostelu w Bratysławie strzeliła jedna żarówka i nagle żadna inna nie działała! Ogarniałyśmy się po ciemku, korzystając jedynie ze światła z telefonów. Zgłosiłyśmy to w recepcji, ale nawet po powrocie (a byłyśmy tam przed 4 nad ranem), światła nadal nie było.

Tuż przed występem, w sukienkach i szpilkach, musiałyśmy lecieć do centrum handlowego, które było obok hostelu, żeby Marta kupiła sobie nową sukienkę, bo w tej, którą miała, zepsuł się suwak! I nic nie mogłyśmy z tym zrobić. Godzina przed pokazem, 10 minut przed autobusem, a my latamy po sklepach... Na szczęście szybko poszło i kasjer 'skasował' sukienkę Marty, będącą już na niej - w końcu nie było czasu na przebieranki. Nawet na ten autobus zdążyłyśmy! I uważam, że prezentowałyśmy się całkiem spoko :).


Z naszymi miejscami na występie też były jakieś dziwne akcje, bo strasznie beznadziejnie były podzielone sektory i oczywiście ochroniarze jak zwykle nic nie ogarniali, przez co i ludzie nie mieli pojęcia, gdzie właściwie siedzą. My miałyśmy na szczęście zajebiste miejscówki, całkiem po środku sceny. Niby w 12. rzędzie, ale widok był naprawdę super! Chociaż i tak do ostatniego momentu nie miałyśmy pewności, czy siedzimy w dobrym miejscu.

Po występie oczywiście zdjęcia i w ogóle. Jednemu z nich, Joshowi, pisałam wcześniej, że będziemy, więc ucieszył się, jak nas w końcu zobaczył, a już tym bardziej wtedy, gdy dostał prezent. Jak już pewnie wiecie, lubię prezenty robione własnoręcznie. A że po pokazie w Warszawie Josh bardzo chciał nauczyć się trochę polskiego, wymyśliłam, że zrobię mu słownik polsko-angielski z różnymi, fajnymi zdaniami ode mnie, Marty i Magdy. Bardzo mu się podobało i nawet autografy chciał haha Szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia, bo bym pokazała. No ale trudno.
Za to inny, Brad, który miał urodziny kilka dni po występie w Wawie, dostał od nas paczuszkę stworzoną z polskich słodyczy. Wtedy wydał u nas aż 60zł na przekąski (sześć dych za same batony, chipsy i czekolady!), więc przynajmniej wiedziałyśmy, że lubi. Wywiązał się dialog, którego nie słyszałam (nie wiem, jakim cudem!), ale Marta mi to później opowiadała i śmiałam się jak głupia (Was może nie bawić za bardzo, ale i tak napiszę :D):

Marta: Brad, we have something for you!
Brad: you guys have something for me?!
Marta: yes, we have something for you!
Brad: Bryan, they have something for me!


Brad to ten, który siedzi na zdjęciu po lewej stronie, a Josh to ten pierwszy po lewej na dolnej fotce.

Poszłyśmy też później do klubu o nazwie "The Club", który znajdował się w samym centrum miasta, w tym samym budynku, co hotel Radisson. Wejście kosztowało tylko 4 euro, a drinki po 5, więc spoko ceny, ale generalnie to nie mam tu zbyt dużo do powiedzenia, bo, jak już mówiłam milion razy :D, nie przepadam za klubami. Była tam taka jedna dziewczyna, której nigdy nie zapomnę... Bardzo szczupła, farbowana blondynka z masakrycznie powiększonymi ustami, w mikro spódniczce, na niebotycznie wysokich szpilkach i z ogromnym dekoltem, który eksponował powiększony biust... Jej piersi przysłaniały wszystko! Chwila, pokażę Wam - KLIK.

W drodze powrotnej w okolicach Cieszyna był jakiś wypadek, który opóźnił nam dojazd do Warszawy o godzinę. Gdyby nie to, zdążyłabym złapać chłopaków z Łowców.B i pogadać choć chwilę, bo mieli występ 10 minut od mojego bloku... No ale niestety nie zdążyłam właśnie przez to, że musieliśmy objeżdżać miejsce tego wypadku. W ogóle wracałyśmy w dzień i w pewnym momencie myślałam, że jajo zniosę... O wiele lepiej jeździ mi się w nocy, bo przynajmniej przesypiam całą drogę. W dzień już nie jest tak kolorowo, a zwłaszcza wtedy, gdy świeci słońce. No ale oczywiście wszystkie dałyśmy radę :).

Wydaje mi się, że nic szczególnego więcej się nie działo... Już chyba o wszystkim opowiedziałam. Mam uśmiech na twarzy, czytając to :D.

Miłego dnia!

PS. Październik to czas przygotowań i pożegnań, w związku z czym dzisiaj spotykam się z koleżankami. Kilka z nich przyjechało specjalnie do Warszawy. Mam nadzieję, że nikt nie będzie płakać, bo źle to się skończy ;).

Tuesday, October 15, 2013

Wyjazdy i powroty... I tak w kółko.

Wróciłam! A jutro znowu jadę do kolejnego miejsca, znowu Polskimbusem, ale teraz sama. Tym razem nieco bliżej, bo tylko do Łodzi, ale dobre i to, nie? Z Łodzi do Krośniewic (busem, który odjeżdża nie wiem skąd), wieczorem znowu do Łodzi, a do Warszawy wracam w nocy z czwartku na piątek i w piątek do pracy... Cóż. Mam zamiar spędzić tam dwa dni i łączy się to z czasem zwanym "pożegnania", więc o tej wycieczce opowiem w odpowiedniej notce pod koniec miesiąca.

O Bratysławie już post napisałam, ale na razie siedzi sobie u mnie w wersjach roboczych, bo muszę dodać jeszcze kilka zdjęć i dopiero wtedy będzie całkiem gotowy do publikacji. Taka długa opowieść mi wyszła, że szok! Bez kitu, ten blog będzie genialną pamiątką za jakiś czas, a że i Wam fajnie się to wszystko czyta, to mi tym lepiej się to pisze, bo nie gadam sama do siebie. A naprawdę tego nie lubię. W sensie, gadać do siebie.

A tak trochę bardziej w głównej tematyce bloga, to powiem Wam, że wzięłam się już tak całkowicie za mój 'orientation project'. Właściwie to już dawno to zaczęłam, ale to było na zasadzie zbierania materiałów i drukowania ich. A że już większość mam, to dzisiaj w końcu zacznę to robić, żeby nie zostawiać nic na ostatnią chwilę. Jak tylko pójdę jeszcze zaraz na pocztę i potem do ksero, dziżys, co za dzień! Latam jak głupia od rana po całym mieście.
Czytając o Atlancie dowiedziałam się np. tego, że jest tam największe oceanarium na świecie i główna siedziba Coca-Coli. Wcześniej nie wiedziałam, bo skąd, ale teraz chłonę wszystkie informacje i czytam coraz to nowe rzeczy w każdej wolnej chwili. Natomiast miasteczko, w którym będę mieszkać, ma tylko 1.4km2 powierzchni! Porównując, Ursynów (moja dzielnica) ma 48,6km2. Niezła różnica!

Zostało 19 dni!!!! 

Thursday, October 10, 2013

wiza, wiza, wiza!!!!

No i proszę bardzo, ten jakże wyczekiwany dokumencik jest już w moim posiadaniu! Wczoraj pojechałam z koleżanką na Marywilską, znowu, tym razem w poszukiwaniu sukienki dla niej, którą oczywiście znalazłyśmy. Od razu z tamtego miejsca pojechała ze mną na Annopol, bo, szczerze mówiąc, nie mogłam się doczekać już. Matko, jakie to jest zadupie, to naprawdę... Świat się tam kończy. W każdym razie, podałam pani w recepcji mój dowód, jakiś numerek z smsa i po kilku minutach jeden z pracowników przyniósł kopertę, w której znajdował się mój paszport i wklejona w nim wiza. Otworzyłam i od chwili, gdy to zobaczyłam, uśmiech nie schodzi mi z twarzy! I to genialne wręcz zdjęcie "kryminalisty"... Uwierzycie, że to foto jest lepsze, niż moje paszportowe?! Wyobraźcie sobie, jak tamto wygląda haha W ogóle musiałam wyjąć wszystkie kolczyki do tego zdjęcia, a do paszportowego nie musiałam i normalnie żadnego nie wyciągałam. Dziwne to jest ogólnie, te wszystkie przepisy. Szkoda, że nie można mieć takich fot, jak do dowodu, bo wygląda się jak człowiek, a przecież widać, że to my, nie? Ale to tam.. Nevermind. Cały czas łażę taka podekscytowana, masakra jakaś! 
Serio mam wizę do Stanów?! Znowu to napiszę - OMG!

***

Najbliższy weekend zapowiada się ciekawie... Jutro wstaję ok. 7 i jadę do pracy. Kończę o 16 i z Magdą pójdziemy na jakiś obiad. Nawet nie wrócę do domu, tylko od razu pojadę na Wilanowską, gdzie spotkamy się z moją siostrą i dwiema innymi koleżankami, bo o godz. 18 mamy Polskiegobusa do Bratysławy. Właściwie to wysiadamy w Wiedniu ok. 7 rano, gdzie spędzimy kilka godzin i potem jedziemy do Bratysławy pociągiem. Tam szybkie ogarnianko, wieczorem na występ i później do klubu, więc kolejna cała noc nieprzespana. Powrót mamy w niedzielę o 10:30, więc cały dzień spędzimy w autobusie znowu. Już widzę nasze nieogarnięcie :)). To lubię!

Do usłyszenia po niedzieli!

Monday, October 7, 2013

"Ma pani wizę!"

Uh, oh, udało się! Właściwie to poszło prościej, niż myślałam, że pójdzie. Boże, siedzę nad tą notką już 10 minut i właśnie piszę dopiero trzecie zdanie... Jakoś nie mogę się ogarnąć! M.in. oczywiście ze względu na dzisiejszą wizytę w ambasadzie, ale nawet ogólnie jakoś tak wszystko mi się teraz układa (odpukać!). I wyjazd, i życie prywatne, i ogólnie mam naprawdę spoko humor, więc chodzę po ulicach z uśmiechem na twarzy. Ale dobra, notka o wizie, więc zacznę od początku, a na resztę jeszcze przyjdzie czas.

Rzecz, która mnie zaskoczyła to fakt, że w ogóle się nie denerwowałam! Ok, chwilę stresu, walącego serca i trzęsących się rąk przeżyłam w momencie, gdy konsul powiedział "proszę chwilę poczekać" i odszedł na kilka minut, zostawiając mnie przy tym okienku z myślą, że coś jest nie tak. W szybie widziałam, że ludzie się przyglądają... Poza tym, byłam naprawdę spokojna. 

Wsiadłam sobie do autobusu o 7:52, więc pod ambasadą byłam 8:22, a umówiona byłam niby na 9:30. Przy drzwiach stał tylko jeden pan, który wszedł od razu, gdy podeszłam i dosłownie sekundę po tym weszłam i ja. Zostawiłam koleżance torebkę z telefonem i wszystkimi innymi rzeczami i weszłam, po czym musiałam szybko wrócić, bo w torebce został też... paszport. Razem z ochroniarzem zaczęliśmy się śmiać z tego. Był problem ze znalezieniem mnie na liście, bo mnie na niej nie było, co było spowodowane tym, że umawiałam się w piątek wieczorem, a w weekend to wiadomo, że te wszystkie urzędy są pozamykane i nic nie działa... No, przechodząc przez bramkę musiałam wyciągnąć nogawki spodni z butów, a tak poza tym, to wszystko poszło mega sprawnie. Podeszłam do drugiego stolika, pan zapytał o cel podróży, ja że "au pair", on się uśmiechnął i powiedział, że "ok, zapraszam w lewo i na dół". 

Tutaj też wszystko poszło bardzo sprawnie. Stanęłam w krótkiej kolejce, która rozluźniła się po dosłownie paru minutach i podeszłam do miłej i uśmiechniętej pani w jednym z okienek. Ona też zapytała o cel podróży, więc odpowiedziałam i od razu dostałam kilka kartek z moimi prawami w Stanach, które zaczęłam czytać. Pani coś tam porobiła na komputerze, później odciski palców (myślałam, że wystarczą wskazujące, a tu się okazało, że wszystkie palce trzeba zeskanować!), numerek i do drugiej części pomieszczenia. 

Miałam numer 41, przede mną było 25 osób i 3 czynne okienka. Powiesiłam płaszcz na wieszaku i usiadłam na krześle, po czym dokończyłam czytanie tych kartek. Jak skończyłam, to poobserwowałam trochę ludzi i posłuchałam, co tam mówią. Jedna kobieta mówiła tak głośno, że wiem, iż chciała polecieć do Stanów na Boże Narodzenie, była tam już trzy razy, a jej koleżanka, Bożenka, dostała wizę niedawno, więc chciałaby polecieć z nią. Jakiś chłopak chciał polecieć na spotkanie z jakimś zespołem, ale nie wiem, z jakim, bo tego już nie usłyszałam, a szkoda, bo ciekawa jestem. Nie wiem czy oni wizy dostali, czy nie, ale wiem, że za mną była Rosjanka, która niestety wizy nie otrzymała i aż zanosiła się od płaczu. Najlepszy był facet, który chciał polecieć do syna, który przebywa obecnie w Ameryce. Powiedział konsulowi, że niedawno jego żona starała się o wizę, ale jej nie dostała. Konsul pytał o tego syna i co ten jakże ogarnięty koleś powiedział? Prawdę, czyli to, że syn jest tam nielegalnie i podał nawet jego adres, po czym dodał: "no ale on za rok będzie miał obywatelstwo". Haha, dobre to było, bez kitu. Oglądałam też sobie filmiki, które puszczali na telewizorku obok miejsca, w którym siedziałam. W jednym z nich ambasador wyraził nadzieję, że rozmowa wizowa będzie miłym przeżyciem. W sumie mogę powiedzieć, że ja to tak właśnie odbieram.

Wyświetlił się numer "A041", więc wstałam i podeszłam do, nie ukrywając, bardzo przystojnego, młodego pana. Uśmiechnęłam się, on odpowiedział tym samym, po czym podałam dokumenty. W ciągu całej wizyty w ambasadzie potrzebne mi były tylko trzy rzeczy: paszport, potwierdzenie złożenia wniosku online oraz ten dokument, określający gdzie lecę, jaka wiza i w ogóle (zapomniałam, jak się nazywa). Miałam milion innych rzeczy, ale nic się nie przydało. Konsul zapytał, w jakim celu lecę, więc odpowiedziałam, że jako au pair, a on na to "ah, oczywiście". Rozmawiałam z nim tylko po polsku, a chłopak chwilę wcześniej mówił po angielsku, więc się zdziwiłam, ale dobrze w sumie. Miał zabawny akcent - lubię, jak Amerykanie mówią w naszym języku. 

O co pytał? 
Najwięcej mówiłam o mojej pracy tutaj w Warszawie. Pytał, od kiedy tam pracuję; co dokładnie robię; czy mi się podoba; czy potrafię tańczyć salsę (jak powiedziałam, że salsy nie umiem, ale hip hop tak, to się zaśmiał i powiedział, że hip hop podoba mu się bardziej); czy w 'mojej' szkole tańca pracują też Kubańczycy, czy tylko Polacy... 
Zapytał, czy podróżuję po Europie. Gdy powiedziałam, że tak i nawet często, to zapytał gdzie byłam. Opowiedziałam więc, po czym usłyszałam, że we wniosku nic o tym nie ma, ale dobrze wiedzieć.
Pytał oczywiście, co będę robić po powrocie oraz na ile chcę jechać do USA. Powiedziałam, że na pewno wrócę do pracy, bo moja szefowa powiedziała, że zawsze będę mile widziana, a lecę na pewno na rok ;).
Zapytał, czy byłam kiedyś w Ameryce. Wypytywał też o to, czy ktokolwiek z mojej rodziny był tam kiedyś lub czy ktokolwiek ma/miał wizę albo czy była kiedyś jakaś odmowa, o której wiem. Na wszystkie pytania odpowiedziałam "nie", co było oczywiście prawdą. Powiedział wtedy: "to dobrze".
Pytał, gdzie pracuje mój ojciec i czy mam rodzeństwo. Gdy powiedziałam, że mam siostrę, to zapytał ile ma lat, co myśli o moim wyjeździe, czy nie będę za nią tęsknić i czy nie chciałabym, żeby też poleciała. Powiedziałam, że oczywiście będę, ale przecież jest internet i w ogóle, a poza tym ona nie chce wyjeżdżać z Polski nawet na rok.
Jeśli chodzi o Host Family, to zapytał, iloma dziećmi będę się opiekować (zdziwił się, gdy powiedziałam, że tylko jedną dziewczynką), gdzie będę mieszkać, jak ich znalazłam oraz czy są to Polacy, czy Amerykanie i czy byli kiedyś w Polsce.
Zapytał też oczywiście, dlaczego chcę lecieć tam właśnie jako au pair i słuchał uważnie mojej długiej odpowiedzi. Ciekawe, czy zrozumiał każde słowo, bo ja mówię dość szybko. No ale nie dopytywał o nic, więc luz.
Zapytał również, czy mam jakichś znajomych w Stanach. Powiedziałam tylko o koleżance, która mieszka w Meksyku, czyli blisko, ale w samej Ameryce to nie. Przyznam Wam, że to jedyna odpowiedź, gdzie troszeczkę minęłam się z prawdą, bo nie wspomniałam nic o znajomych, których tam jednak mam. No ale stwierdziłam, że to nic wielkiego, a lepiej nie ryzykować.
Ten moment, kiedy się zestresowałam, bo odszedł i czekałam parę minut był wtedy, gdy zapytał, gdzie lecę. Dodał "Kalifornia, tak?", a gdy odpowiedziałam, że 'Kalifornia? Nie, Georgia!', to powiedział, żebym chwilę poczekała. Wydaje mi się, że chodziło o to, że w tym jednym dokumencie jest adres AuPairCare, a ich siedziba mieści się w San Francisco i myślę, że po prostu się pomylił tutaj. Dopiero później na to wpadłam, bo wtedy to jednak automatycznie dłonie zaczęły mi drżeć. Dobrze, że tam przy okienku leciało jakieś zimne powietrze skądś, bo inaczej byłoby mi mega gorąco ze stresu - chwała temu, kto to wymyślił! Jak wrócił, to zaczął coś mówić, ale nic nie słyszałam, więc mu to powiedziałam, a on się zaśmiał i po włączeniu mikrofonu, powiedział: "Boże, zapominam o tym przycisku!". Od razu się rozluźniłam, bo jego nastawienie nie mówiło nic negatywnego, więc doszłam do wniosku, że wszystko jest ok.
Nie pytał w ogóle ani o moje doświadczenie w opiece nad dziećmi, ani o tę broszurę, którą dostałam wcześniej.
No, także pan popisał coś na komputerku, wpisał coś tam na moim wniosku, po czym spojrzał na mnie i powiedział, że poprosi o odciski czterech palców lewej ręki. Gdy wykonałam to polecenie to usłyszałam zdanie, którego nigdy nie zapomnę: "ma pani wizę", po czym powiedział, że do odbioru będzie w ciągu pięciu dni, ale zapewne już pojutrze będę mogła ją odebrać i dodał: "o, wszyscy wybierają Annopol!". Ja też to miejsce do odbioru wybrałam, bo nie chciało mi się sprawdzać, gdzie jest Wirażowa, a wiem, że na Annopol jeżdżą tramwaje haha Teraz właśnie sprawdziłam sobie Wirażową i okazało się, że jest trzy razy bliżej. No trudno, Polak mądry po szkodzie ;).
I tyle. Konsul powiedział, że życzy mi powodzenia, po czym podziękowałam mu ładnie i odeszłam. Gdy podchodziłam do wieszaka z kurtkami, to widziałam tylko, z jaką ciekawością ludzie patrzyli. Też tak wcześniej na innych patrzyłam w sumie. 
Ciekawostką niech będzie to, że wszystkie płaszcze i kurtki były albo czarne, albo ciemno brązowe/granatowe, a mój jasno zielony i w dodatku rozkloszowany na dole :D. Fajnie, nie lubię być taka, jak wszyscy.

Gdy wyszłam i podeszłam do Magdy z uśmiechem na ustach, kolejka była już spora. Także tutaj rada dla innych - jeździe jak najwcześniej, żeby nie czekać w tłumie.

Powiem Wam, że nawet fajnie było :D. Nie spodziewałam się, że to wszystko tak pozytywnie pójdzie. Trochę się obawiałam, że trafię na jakiegoś buca, a okazało się, że konsul był mega sympatyczny, a tego, że będę się z nim śmiała, to już w ogóle się nie spodziewałam!
Cała wizyta tam, od momentu wejścia do chwili wyjścia, trwała 1 godzinę 10 minut.

Sunday, October 6, 2013

Ambasada wita!

Spotkanie wizowe w ambasadzie mam jutro o 9:30. Zapewne wstanę koło 6, bo ja ogólnie sama budzę się codziennie ok. 7, a że jutro na pewno dojdzie stres, to przypuszczam, że obudzę się jeszcze wcześniej. W sumie to dobrze, bo zawsze lepiej być wcześniej, niż się spóźnić! Mam zamiar zabrać moją koleżankę, żeby potrzymała mi moje rzeczy, więc przynajmniej będę miała jakieś wsparcie. Wiecie, co mnie niepokoi? To, że na stronie internetowej, przez którą umawiałam się na spotkanie, jest normalnie zapłacona kwota $160, więc luz; na potwierdzeniu z mojego banku jest 536zł, więc w przeliczeniu też $160, czyli też spoko; natomiast na tym kwicie potwierdzenia płatności, które wygenerowałam na TEJ stronie, widnieje taki oto napis: "amount received: $35". Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, co to jest to 35 dolarów, dlaczego tak jest, czemu nie ma tu 160 i czy w związku z tym coś może być nie tak? O_o Czy ja już po prostu panikuję bez sensu? 

Wednesday, October 2, 2013

Bilet do USA! / Przygotowania... / October, be good to me!

Za każdym razem, gdy loguję się tutaj, mam zamiar napisać notkę na jeden, konkretny temat. Kiedy w końcu zaczynam pisać, to okazuje się, że nie da się tak, bo jest wiele rzeczy, o których chciałabym wspomnieć za jednym zamachem. Dlatego też dzisiejsza notka będzie kolejną z serii "pomieszanie z poplątaniem". Powiem Wam, że niby jeszcze nieco ponad 30 dni do wylotu, ale jednak wolę już teraz się ogarniać, bo ja wiem, jak by to wyglądało później... Nie mogę zostawić nic na ostatnią chwilę, bo źle by się to skończyło, a nie chcę później mieć pretensji do siebie, że o czymś zapomniałam.


Mam bilet!
Zalogowałam się do mojego roomu, patrzę i aż mi serce szybciej zabiło! "Your arrival flight has been booked!" Jedyne, co mi się nie podoba to fakt, że mam przesiadkę na trzecim co do wielkości lotnisku w Europie, czyli we Frankfurcie. Szkoda, że nie jest to lot bezpośredni, no ale trudno. Kiedyś byłam we Frankfurcie i obiecałam sobie, że tam wrócę. Nie wróciłam, ale będę na lotnisku w tym mieście, więc poniekąd dotrzymam obietnicy, złożonej samej sobie. Trochę nie ogarniam tego, że mam bilet do Nowego Jorku! OMG.




Pakowanie...
Nieeee, jeszcze się nie pakuję! Na razie kupiłam walizkę. Byłam ostatnio z moją siostrą na Marywilskiej (kto z Warszawy, ten wie - ogromna hala z handlarzami, którzy wcześniej byli na stadionie) i tak sobie patrzyłam, oglądałam... Generalnie pojechałam po buty, ale jak zobaczyłam walizkę we wzór zebry, to od razu wiedziałam, że musi być moja. No i jest! Nie jest jakoś bardzo duża, ale można rozsunąć suwak i wtedy będzie szersza. Poza tym stwierdziłam, że nie chcę mieć zbyt sporej, bo im więcej miejsca, tym więcej niepotrzebnych rzeczy bym napchała, co jest bez sensu. Btw, buty też kupiłam oczywiście.




Prezenty!
Okej, kupiłam książeczkę z przepisami na polskie potrawy po angielsku. Empik mnie nie zawiódł w tym przypadku i będzie to prezencik dla mamy Hosta. Uważam, że jest całkiem spoko - ciekawie wygląda, fajne przepisy i ładne obrazki. Mam nadzieję, że będzie jej się podobać.
Szukam jakichś bajek polskich w wydaniach po angielsku, ale nic nie mogę znaleźć. Może nie umiem szukać, sama nie wiem no...
Pomysł na prezent dla Hosta też się już pojawił, ale jeszcze nie jest pewny, więc na razie nie piszę :).



Wiza
Agencja dostała moje dokumenty wizowe, ja dostałam ich skany, a teraz czekam na listonosza, który dostarczy mi oryginały. Dzisiaj wniosę opłatę, później pójdę do fotografa zrobić zdjęcia, po czym pojadę do mojej koleżanki i będę wypełniać wniosek... Mój laptop jest za słaby na takie szaleństwa, więc wolę to zrobić u kogoś, kto ma sprawny komputer i mam pewność, że nie zawiesi się po pierwszym pytaniu. Czuję, że może być ciężko z wypełnianiem tego, ale spoko, nie takie rzeczy się robiło! Trochę mnie stresuje cała ta wizja spotkania w ambasadzie, ale każda z nas to przechodzi, więc nie jestem z tym sama i to mnie pociesza. Cieszę się, że mam tak blisko, chociaż już teraz wiem, jak to będzie wyglądać... Dojazd do ambasady ode mnie to równe 30 minut jednym autobusem, a, znając życie, wyjdę z domu minimum dwie godziny wcześniej, bo nie będę mogła wysiedzieć na miejscu ;).


Fun, fun, fun...
Tak poza tym, co powyżej, no to wiadomo - pracuję. W międzyczasie robię też mój 'orientation project' i już trzeci raz czytam tę samą książkę, bo bardzo mi się podoba. Poza tym, sama widzę różnicę w tym, ile rozumiem teraz, a ile rozumiałam poprzednim razem, czyli jakieś dwa lata temu (książka jest po angielsku). Fajnie, że da się zauważyć, bo to znaczy, że jest postęp, chociaż nic szczególnego nie robię w końcu, nie uczę się angielskiego teraz w ogóle. Jest to autobiografia Gok Wana, pewnie część z Was go kojarzy. Polecam! Naprawdę ciekawa.

Zgadnijcie, gdzie przedwczoraj byłam z trzema koleżankami... W Sali Kongresowej na występie The Chippendales. Tak, znowu to! Mój 9. występ, wczoraj koleżanka mi to uświadomiła. Wiem, co sobie myślicie i powiem Wam, że ich show to nie tylko rozbieranie się, a za nieco ponad tydzień będę na kolejnym, tym razem w Bratysławie hahah Poza tym, jak się już tyle razy było, to i oni fajnie reagują, można iść na drinka później, więc o to też w tym wszystkim chodzi. Było genialnie, bo Kongresowa to największe miejsce w trakcie ich całej europejskiej trasy, a i publiczność była najlepsza! Nie mówię tego dlatego, że jestem Polką, ale dlatego, że tak po prostu było. Mam porównanie, poza tym naprawdę Polki wiedzą, jak się bawić! Najlepszym momentem było to, jak jedna z nas, Marta, znalazła się na scenie. Żałuję, że nie zrobiłam żadnego zdjęcia, żeby miała pamiątkę, ale może coś się pojawi w internecie, kto wie. Tak czy siak, nigdy nie widziałam takich reakcji, jak przedwczoraj! Nawet chłopaki nie mogą wyjść z podziwu. Mówili nam później, że nigdy nie czuli takiej energii ze strony publiki, nie widzieli takiego szału, a teraz wrzucają do neta filmiki, zdjęcia... Są zachwyceni i występem, i ogólnie Warszawą. Super, naprawdę :).

Co tam jeszcze... 
A, no oczywiście! Ostatnio sprawdzałam z ciekawości terminy koncertowe różnych ludzi i mam zamiar iść na koncert Robina Thicke, który będzie w lutym w Atlancie. Byłoby całkiem fajnie, nie ukrywam! Do Polski to on raczej nie przyjedzie, a już na pewno nie w ciągu najbliższego miesiąca :D, więc skorzystam z okazji, będąc tam. Oj, ja czuję, że nie jedna jeszcze tego typu okazja się pojawi... Ja naprawdę nie przepadam za klubami i nie chodzę na imprezy, ale koncerty to coś, co kocham i nigdy nie żałowałam ani grosza na bilety. Dlatego też mam kilka różnych pomysłów i myślę, a raczej jestem pewna, że uda mi się je zrealizować. To jest tylko kwestia czasu i dobrej organizacji!

Wiecie, ile zapłaciłam za bilet lotniczy Warszawa-Eindhoven? 60zł! A wiecie, ile kosztuje bilet kolejowy z Warszawy do Krakowa? Też 60zł. Kompletny bezsens. A wycieczka do Holandii to taka jakby trochę podróż pożegnalna, ostatnia z Magdą. W dodatku tuż przed samym wylotem do Stanów, bo lecimy tam 30 października i wracamy 1 listopada, a ja wylatuje 4 listopada. Nieźle :).

Październik, to miesiąc, w którym będzie się tyyyyle działo...

Okej, kończę tę moją długą notkę. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam za bardzo! 

Miłego dnia!